Fani Black Sabbath (do których naturalnie zaliczam się także ja) czekali na nową płytę studyjną Black Sabbath od roku 1995, kiedy to ukazało się wybitnie przeciętne wydawnictwo "Forbidden". Jeszcze dłużej przyszło czekać na kolejny studyjny krążek z najsłynniejszym wokalistą, Ozzy Osbourn'em na wokalu, ostatnią bowiem płytą jaką nagrał Ozzy z Black Sabbath było "Never Say Die" z 1978 roku.
Owszem, były w tzw. międzyczasie wydawane różne koncertówki, kompilacje, była także wydana w 2009 roku płyta "The Devil You Know", gdzie funkcję wokalisty pełnił Ronnie James Dio, która jednak ze względów prawnych ukazała się pod szyldem Heaven And Hell.
Tak, czy inaczej udało się. Coś, co wydawało się jeszcze niedawno niemożliwe stało się faktem. Black Sabbath wydał dziewiątą studyjną płytę z Ozzym na wokalu. Sytuację skomplikowało co prawda wykrycie raka u gitarzysty, Tony'ego Iommi, który komponował i nagrywał ścieżki przechodząc chemioterapię. Z różnych przyczyn (wymieniane są finanse i brak formy pozwalającej na udział w trasie koncertowej) do zespołu nie dołączył oryginalny perusista, Bill Ward, w studiu zastąpił go znany z Rage Against The Machine i Audioslave - Brad Wilk. Producentem albumu został z kolei słynny Rick Rubin, znany między innymi z produkcji nagrań zespołów Metallica, Slayer, AC/DC, ale także Lany Del Ray, Justina Timberlake, czy RUN D.M.C. Celem Rubina stało się wyprodukowanie dzieła, które miało brzmieć jak stary, klasyczny Sabbath. Płyta została nagrana w dużej części przez zespół grający "na żywo". Ozzy, Geezer i Tony przygotowywali się do sesji słuchając wspólnie swoich starych nagrań, media nakręcały atmosferę, a fani zastanawiali się, czy Black Sabbath osiągnie poziom sprzed lat.
Płyta ukazała się na rynku w drugim tygodniu czerwca, jej wydanie poprzedziła publikacja opisanego już przeze mnie singla "God is Dead?". Album dostępny jest w dwóch wersjach, zwykłej 8-utworowej, oraz deluxe, rozszerzonej o płytę z trzema dodatkowymi numerami. W USA dostępna jest także wersja z czwartym bonusem, utworem Naivete in Black. Okładka płyty utrzymana jest w mrocznym nastroju, znajduje się na niej zdjęcie płonącej liczby "13", na tle nocnego nieba i zarysów suchych drzew. Tytuł płyty, według słów Ozzy'ego nawiązuje do trzynastu lat wzajemnych podchodów, spotkań i rozstań, oraz procesów sądowych, jakie wytaczali sobie członkowie zespołu, zanim wreszcie spotkali się w studio.
Wspomniany wcześniej zamysł Ricka Rubina, żeby nagrać płytę surową, o pierwotnym brzmieniu był według mnie jak najbardziej słuszny i w praktyce został zrealizowany perfekcyjnie. Od pierwszych dźwięków otwierającego krążek "End Of The Beginning" słychać, że Black Sabbath wrócił na dobre. Potężne brzmienie gitary i basu, który jak za dawnych lat dubluje riffy jest rewelacyjne. Ozzy śpiewa w niższych rejestrach niż zwykle, zgodnie z decyzją producenta nie forsuje głosu i pozostaje w swojej naturalnej skali. Kompozycyjnie zespół bardzo mocno nawiązuje do swoich najlepszych dokonań. Utwory z "13" mogły równie dobrze powstać w latach 1971-72, gdzieś pomiędzy płytami "Master of Reality" a "Vol. 4". Pierwszy utwór rozpoczyna się powoli, ociężale, po to, aby w środkowej części przyspieszyć i zakończyć się dość długą solówką. Oczywiste dla słuchacza są nawiązania do kompozycji z początku lat 70-tych, jednak moim zdaniem nie stanowi to zarzutu. Można utyskiwać, że Black Sabbath naśladuje sam siebie, jednak czy nie jest to właśnie to, czego fani oczekiwali? Opisywany już wcześniej, singlowy "God is Dead?" utrzymany jest w podobnym, dość wolnym tempie, jednak różni się dość znacznie od swojego poprzednika na płycie. Tony Iommi w zwrotce gra na czystym kanale, a w całym utworze przewodnią rolę pełni doskonale klekoczący bas Geezera. Trzeci kawałek, "Loner" zaczyna się szybszym, dynamiczniejszym riffem, Sabbathowy walec przyspiesza podczas pierwszych dwóch zwrotek, po czym wyśpiewane przez Ozzyego "Aaaalllright Now!" przynosi chwilę uspokojenia, a potem kolejne dynamiczne riffy i solówkę. Tekst utworu zdaje się być kontynuacją piosenki "Johny Blade" z 1978 roku, "A friend to no one. He's got no place to go", sugestywnie śpiewa Ozzy, snując historię o wyalienowanym indywidualiście. Czwarty numer - "Zeitgeist" chyba najbardziej bezpośrednio nawiązuje do dawnych lat. Akustyczna gitara i bongosy w tle bardzo przypominają bowiem nagrany 43 lata temu "Planet Caravan", akcenty na pianinie mogą z kolei przypominać niektóre momenty z płyt "Vol.4', lub "Sabbath Bloody Sabbath". Początkowe cztery utwory stanowią jakby jedną całość, akustyczny "Zeitgeist" uspokaja słuchacza, żeby przygotować go na drugą połowę albumu, którą otwiera "Age of Reason". Po dwóch frazach samotnej perkusji której akompaniuje tylko cichy odgłos strun, dotykanych przez przygotowującego się do grania Iommiego słyszymy melodyjny wstęp, poprzedzający jeden z najlepszych riffów zwrotkowych na płycie. Ozzy szaleńczo pyta nas "Do you hear the thunder, raging in the sky?" i słyszymy, że Sabbathowy motor rozgrzał się na dobre. Muzyka zaczyna wręcz hipnotyzować i przenosi nas do ciemnych i zadymionych klubów w robotniczym Birmingham, gdzie Black Sabbath rozpoczynał karierę. "Age of Reason" jest utworem składającym się z co najmniej trzech osobnych części, spiętych podstawowym, melodyjnym riffem. Pierwsze motoryczne zwrotki przechodzą w dynamiczną część środkową, po której następuje melodyjny most spinający z rewelacyjną częścią solówkową. To co dzieje się od piątej minuty utworu należy dla mnie do najgenialniejszych dokonań zespołu, na równi z dziełami takimi jak "Megalomania", "Heaven and Hell", czy "When Death Calls"... nawet nie jestem w stanie zliczyć ile razy, przez ostatnie kilka dni słuchałem "Age of Reason", za każdym razem mając gęsią skórkę ... Kolejnym perfekcyjnym kawałkiem na płycie "13" jest przedostatni "Damaged Soul". Tym razem zespół zaskoczył słuchaczy prezentując utwór bardzo głęboko zakorzeniony w klasycznym bluesie. Tak grającego Sabbath jeszcze nie było, mrocznym dźwiękom basu i gitary akompaniuje Ozzy, grający na harmonijce ustnej, a Brad Wilk bębni niczym młody Bill Ward. Ozzy zawodzi "Born in a graveyard, adopted by sin", solówka Iommi'ego brzmi tak spontanicznie i świeżo, jakby była zaimprowizowana podczas sesji nagraniowej. Po genialnym "Damaged Soul", następuje zamykający podstawowe wydanie płyty utwór "Dear Father", który kończą odgłosy gromów, deszczu i dzwonów. Płyta "13" kończy się więc tak samo, jak 43 lata wcześniej zaczynał się debiutancki album grupy.
Tak jak wspomniałem na wstępie, do wersji deluxe albumu dołączono drugi krążek, zawierający trzy bonusowe utwory: "Methademic", "Piece of Mind"i "Pariah". Już słuchając pierwszego z nich rozumiemy, czemu zespół postanowił wydać je na osobnej płycie. Bonusowe utwory są w zupełnie innym klimacie , niż 8 utworów na płycie podstawowej, są szybsze, bardziej dynamiczne, przypominają nieco utwory znane z solowych płyt Osbourne'a. Generalnie druga płytka jest bardzo dobrym dopełnieniem albumu, jednak cieszę się, że te trzy utwory znalazły się na osobnym krążku. Dzięki temu został utrzymany mroczny, ciężki i duszny klimat płyty podstawowej, po której przesłuchaniu możemy - aczkolwiek nie musimy - rozruszać się utworami bonusowymi.
Osobny akapit warto poświęcić produkcji i brzmieniu albumu. Rickowi Rubinowi udało się uzyskać brzmienie jednocześnie przejrzyste i naturalne, bez utraty ciężaru kompozycji. Bardzo podobają mi się momenty, w których wyraźnie słychać mimowolne potrącenia tłumionych strun, przed utworem "Dear Father" pozostawiono nawet dźwięk przełączania efektu nogą - charakterystyczne kliknięcie. Dzięki tym zabiegom słuchacz ma wrażenie, że stoi i gra przed nim prawdziwy, żywy zespół
Już po tygodniu od rozpoczęcia sprzedaży album "13" osiągnął ogromny sukces komercyjny. Na większości list sprzedaży debiutował od razu na pierwszej pozycji. Sprzedaż w USA w pierwszym tygodniu po premierze wyniosła 141 tysięcy egzemplarzy i jak dziś ogłoszono, Black Sabbath po raz pierwszy w swojej niemal 45 letniej historii znalazł się na czele listy Billboardu.
Jak ocenić płytę? Muszę, przyznać, że w przypadku Black Sabbath nie potrafię być obiektywny. Sceptycy mogą zarzucić, że Black Sabbath kopiuje samych siebie, z czym w sumie ciężko się nie zgodzić. Jednak z drugiej strony, nikt chyba nie spodziewał się, że "13" będzie albumem nie odnoszącym się do przeszłości, wręcz każdy oczekiwał, że Black Sabbath nawiąże do korzeni. Jak napisałem powyżej, nawiązania te są miejscami oczywiste, jednak ostatecznie trio 65-latków skomponowało i nagrało album jednocześnie świeży i stojący na równi z ich największymi dokonaniami.
Moja ocena: 9/10
dobra recka. a nawet bardzo dobra. dzieki
OdpowiedzUsuńNo dzięki :)
OdpowiedzUsuńGratulacje za zwycięstwo! Ta recenzja została wybrana w konkursie na moim blogu najlepszą. Oto link do ogłoszenia wyników :) http://czasnarock.blogspot.com/2013/08/konkurs-w-ramach-miesiaca-z-black.html
OdpowiedzUsuń