Wielkimi krokami przybliża się premiera nowej Ep-ki grupy Down, nazwanej Down IV Ep Part II .
Przedpremierowo można posłuchac całości nagrania na stronie czasopisma Metalhammer:
http://www.metalhammer.co.uk/news/2014-05-06/exclusive-down-iv-part-2-ep
Ciekawostką jest licznik riffów, przekręcający się w trakcie odsłuchiwania :)
Po pierwszym przesłuchaniu mogę powiedzieć, że jest dooobrze. Bardziej dynamicznie niż na Part I, Downowo, a jednocześnie Sabbathowo. Bagiennie i piekielnie....
DarcieMordy
DarcieMordy poprzez tłumaczenie piosenek z języka angielskiego na język polski. Często także inne darcia mordy - najczęściej na tematy muzyczne. Wszystkie tłumaczenia są autorskie i niepowtarzalne, nie można wykorzystywać ich bez zgody autora.
wtorek, 6 maja 2014
piątek, 18 kwietnia 2014
Czy internet ograbił i zabił Budkę Suflera? Czy Stonesi chcieli okraść Krysię Prońko?
Nie tak dawno temu , legendarny polski zespół rockowy, Budka Suflera, ogłosił zakończenie działalności. Myli się ten, kto pomyśli, że leciwi panowie tak po prostu postanowili przejść na emeryturę. O nie ! Oni zostali zabici. Przez internet. W każdym razie tak twierdzą...
Z wywiadem ogłaszającym tą straszną zbrodnię można zapoznać sie tutaj: Koniec Budki Suflera. "Ogłupiały świat zjada własny ogon" . Cytując Romualda Lipkę : "15 lat temu nikt nie wiedział, że na całym świecie ludzie kultury, którzy swoją myślą utrzymują świat, zostaną ograbieni przez internet, czyli przez cudo techniki. Generalnie żyjemy w czasach, w których zrezygnowano z płacenia ludziom za ich umiejętności i dobra intelektualne, jakie w nich goszczą. To jest ogłupiały świat, ponieważ zjada własny ogon. Do niczego to nie prowadzi." Koniec legendarnej kapeli nie nadszedł jednak nagle. zwiastował go już w 2007 Krzysztof Cugowski : Internet jest zły, bo płyty Budki Suflera się nie sprzedają . Czytając wypowiedzi zasłużonych w końcu muzyków byłem lekko zażenowany. Odniosłem wrażenie, że panowie obrazili się na wszystkich jak dzieci i tupią nóżkami, bo świat jest zły, a oni pokrzywdzeni.
Nie piszę tego posta po to, żeby pastwić się nad zespołem, który cenię za dawne dokonania, nie piszę też po to, żeby usprawiedliwić internetowe piractwo. Zaciekawił mnie po prostu fakt, że starzy, doświadczeni faceci nie rozumieją na czym polega otaczający ich świat. Nie rozumieją, że powodem spadku sprzedaży płyt Budki Suflera wcale nie jest internet, ba, nawet nie sądzę, żeby dużo ludzi te ich płyty ściągało. Budko Suflera, może czas zastanowić się czy problemem nie jest po prostu serwowanie wtórniactwa, odgrzewanych niesmacznych kotletów i żądanie w zamian milionów? Czy problem nie polega też na tym, że po prostu część fanów Budki odeszła już na wieczny odpoczynek (lub na przykład ogłuchła), a zespół nigdy nie oferował nic młodszym ludziom? Może problem Budki polega na tym, że można ją usłyszeć w każdej mainstreamowej stacji radiowej, pomiędzy reklamą stoperanu i lactovaginalu? Może zespoły, które przyzwyczaiły ludzi do tego, że grają za darmo na sponsorowanych przez lokalne samorządy spędach małomiasteczkowego ludu nie mogą liczyć na to, że pojawią się chętni na biletowane koncerty? Może granie zachowawczej, miałkiej muzyki bez polotu, która jednym uchem wpada, a drugim wypada jest jednak na rękę tylko reklamodawcom stacji radiowych?
Ciekawe, że na internet nie narzeka inny polski artysta, Nergal, który w jednym z wywiadów powiedział :"W dobie Internetu, kiedy wszyscy narzekają i walczą z piractwem, ja robię dokładnie odwrotnie. Mówię: „ściągajcie i jeżeli ta płyta się wam spodoba, to proszę, idźcie do sklepu i ją kupcie”. Co ciekawe, Behemoth nie tylko sprzedaje dziesiątki tysięcy płyt na całym świecie, ale także wypełnia do ostatniego miejsca duże sale koncertowe. Jakoś nie słyszałem, żeby Nergal narzekał na spadek wpływów, podejrzewam, że jest odwrotnie. Dlaczego? Bo nagrywa płyty i robi koncerty za które ludzie chcą płacić, zamiast grać na Dniach Pieczarki w Wąbrzeźnie i promować rzygo-hity w RMF.
Internetu nie boi się też Trent Reznor z Nine Inch Nails, któremu zdarza się nawet udostępnić cały album, lub przynajmniej obszerne fragmenty swoich nagrań za darmo. Album "The Slip" z roku 2008 został ściągnięty ze strony grupy 2 miliony razy, jeszcze przed wydaniem fizycznej wersji płyty. Pomimo tozajął 13 miejsce na liście sprzedaży płyt Billboard.
Ja osobiście uważam, że internet dał szansę nieporównywalnie większej grupie ludzi, zarówno profesjonalnym, jak i amatorskim muzykom na zaprezentowanie swojej twórczości. Czy fakt, że zespoły i wykonawcy, za którymi stoją wielkie koncerny i których muzyka jest zwykle w jakiś sposób moderowana przez wytwórnie, tracą na dostępności muzyki w internecie, powinien ograniczać innym dostęp do propagowania swojej sztuki i upubliczniania jej w taki sposób, jaki uznają za stosowny ?
Drugim ciekawym wydarzeniem ostatnich tygodni był protest "Związku Zawodowego Muzyków RP" przeciwko planowanemu "ponoć" koncertowi The Rolling Stones, który miałby się odbyć w czerwcu w Warszawie, z okazji 25 rocznicy pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Argument jaki podnosili muzycy był taki, że pieniądze, które przeznaczonoby na koncert Stonesów powinni dostać oni, Muzycy Polscy. Apel podpisały takie gwiazdy jak Robert Chojnacki, Krystyna Prońko, czy zespół Lombard.
Rozbawiło mnie także bardzo, że jedną z osób wypowiadających się w telewizji w obronie protestu była Wanda Kwietniewska z kapeli Banda i Wanda, którą widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Oczywiście znam i nawet posiadam na winylowym singlu największy hit zespołu - "HiFi", ale sądzę, że duża część widzów nie wiedziała z kim ma do czynienia. Naprawdę, każdy PRAWDZIWY POLAK cieszyłby się bardziej z występu na stadionie narodowym Krysi Prońko w duecie z Chojnackim, a może nawet i w trio z Andrzejem Krzywym, zamiast dekadenckiego The Rolling Stones. Ważne, że kasa by została w kieszeni polskich tuzów muzyki.
Co łączy te dwa wydarzenia? Strach przed utratą wpływów, niechęć, lub niemożność przystosowania się do nowych warunków. Starzy wykonawcy boją się, że działający do tej pory triumwirat "wytwórnia-stacje radiowe-niebiletowane koncerty za kasę samorządu/sponsora" przestanie działać i przynosić zyski, a Polsat nie zaprosi na sylwestra. Niska sprzedaż płyt to tylko jeden z symptomów nadchodzącej zmiany. Płytę kupi fan który uważa, że warto wydać kasę na kapelę którą lubi, kupi też bilet na koncert, kupi koszulkę. Jeśli artysta nie ma już nic do powiedzenia, nie kwestionuje zastanego porządku, odcina kupony od dawnej sławy, okopując się na swoich pozycjach, to nie może liczyć na zyski. Będzie tylko zapychaczem czasu antenowego pomiędzy blokami reklamowymi i konkursami sms-owymi, oraz tagiem na pudelku.
Z wywiadem ogłaszającym tą straszną zbrodnię można zapoznać sie tutaj: Koniec Budki Suflera. "Ogłupiały świat zjada własny ogon" . Cytując Romualda Lipkę : "15 lat temu nikt nie wiedział, że na całym świecie ludzie kultury, którzy swoją myślą utrzymują świat, zostaną ograbieni przez internet, czyli przez cudo techniki. Generalnie żyjemy w czasach, w których zrezygnowano z płacenia ludziom za ich umiejętności i dobra intelektualne, jakie w nich goszczą. To jest ogłupiały świat, ponieważ zjada własny ogon. Do niczego to nie prowadzi." Koniec legendarnej kapeli nie nadszedł jednak nagle. zwiastował go już w 2007 Krzysztof Cugowski : Internet jest zły, bo płyty Budki Suflera się nie sprzedają . Czytając wypowiedzi zasłużonych w końcu muzyków byłem lekko zażenowany. Odniosłem wrażenie, że panowie obrazili się na wszystkich jak dzieci i tupią nóżkami, bo świat jest zły, a oni pokrzywdzeni.
Nie piszę tego posta po to, żeby pastwić się nad zespołem, który cenię za dawne dokonania, nie piszę też po to, żeby usprawiedliwić internetowe piractwo. Zaciekawił mnie po prostu fakt, że starzy, doświadczeni faceci nie rozumieją na czym polega otaczający ich świat. Nie rozumieją, że powodem spadku sprzedaży płyt Budki Suflera wcale nie jest internet, ba, nawet nie sądzę, żeby dużo ludzi te ich płyty ściągało. Budko Suflera, może czas zastanowić się czy problemem nie jest po prostu serwowanie wtórniactwa, odgrzewanych niesmacznych kotletów i żądanie w zamian milionów? Czy problem nie polega też na tym, że po prostu część fanów Budki odeszła już na wieczny odpoczynek (lub na przykład ogłuchła), a zespół nigdy nie oferował nic młodszym ludziom? Może problem Budki polega na tym, że można ją usłyszeć w każdej mainstreamowej stacji radiowej, pomiędzy reklamą stoperanu i lactovaginalu? Może zespoły, które przyzwyczaiły ludzi do tego, że grają za darmo na sponsorowanych przez lokalne samorządy spędach małomiasteczkowego ludu nie mogą liczyć na to, że pojawią się chętni na biletowane koncerty? Może granie zachowawczej, miałkiej muzyki bez polotu, która jednym uchem wpada, a drugim wypada jest jednak na rękę tylko reklamodawcom stacji radiowych?
Ciekawe, że na internet nie narzeka inny polski artysta, Nergal, który w jednym z wywiadów powiedział :"W dobie Internetu, kiedy wszyscy narzekają i walczą z piractwem, ja robię dokładnie odwrotnie. Mówię: „ściągajcie i jeżeli ta płyta się wam spodoba, to proszę, idźcie do sklepu i ją kupcie”. Co ciekawe, Behemoth nie tylko sprzedaje dziesiątki tysięcy płyt na całym świecie, ale także wypełnia do ostatniego miejsca duże sale koncertowe. Jakoś nie słyszałem, żeby Nergal narzekał na spadek wpływów, podejrzewam, że jest odwrotnie. Dlaczego? Bo nagrywa płyty i robi koncerty za które ludzie chcą płacić, zamiast grać na Dniach Pieczarki w Wąbrzeźnie i promować rzygo-hity w RMF.
Internetu nie boi się też Trent Reznor z Nine Inch Nails, któremu zdarza się nawet udostępnić cały album, lub przynajmniej obszerne fragmenty swoich nagrań za darmo. Album "The Slip" z roku 2008 został ściągnięty ze strony grupy 2 miliony razy, jeszcze przed wydaniem fizycznej wersji płyty. Pomimo tozajął 13 miejsce na liście sprzedaży płyt Billboard.
Ja osobiście uważam, że internet dał szansę nieporównywalnie większej grupie ludzi, zarówno profesjonalnym, jak i amatorskim muzykom na zaprezentowanie swojej twórczości. Czy fakt, że zespoły i wykonawcy, za którymi stoją wielkie koncerny i których muzyka jest zwykle w jakiś sposób moderowana przez wytwórnie, tracą na dostępności muzyki w internecie, powinien ograniczać innym dostęp do propagowania swojej sztuki i upubliczniania jej w taki sposób, jaki uznają za stosowny ?
Drugim ciekawym wydarzeniem ostatnich tygodni był protest "Związku Zawodowego Muzyków RP" przeciwko planowanemu "ponoć" koncertowi The Rolling Stones, który miałby się odbyć w czerwcu w Warszawie, z okazji 25 rocznicy pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Argument jaki podnosili muzycy był taki, że pieniądze, które przeznaczonoby na koncert Stonesów powinni dostać oni, Muzycy Polscy. Apel podpisały takie gwiazdy jak Robert Chojnacki, Krystyna Prońko, czy zespół Lombard.
Rozbawiło mnie także bardzo, że jedną z osób wypowiadających się w telewizji w obronie protestu była Wanda Kwietniewska z kapeli Banda i Wanda, którą widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Oczywiście znam i nawet posiadam na winylowym singlu największy hit zespołu - "HiFi", ale sądzę, że duża część widzów nie wiedziała z kim ma do czynienia. Naprawdę, każdy PRAWDZIWY POLAK cieszyłby się bardziej z występu na stadionie narodowym Krysi Prońko w duecie z Chojnackim, a może nawet i w trio z Andrzejem Krzywym, zamiast dekadenckiego The Rolling Stones. Ważne, że kasa by została w kieszeni polskich tuzów muzyki.
Co łączy te dwa wydarzenia? Strach przed utratą wpływów, niechęć, lub niemożność przystosowania się do nowych warunków. Starzy wykonawcy boją się, że działający do tej pory triumwirat "wytwórnia-stacje radiowe-niebiletowane koncerty za kasę samorządu/sponsora" przestanie działać i przynosić zyski, a Polsat nie zaprosi na sylwestra. Niska sprzedaż płyt to tylko jeden z symptomów nadchodzącej zmiany. Płytę kupi fan który uważa, że warto wydać kasę na kapelę którą lubi, kupi też bilet na koncert, kupi koszulkę. Jeśli artysta nie ma już nic do powiedzenia, nie kwestionuje zastanego porządku, odcina kupony od dawnej sławy, okopując się na swoich pozycjach, to nie może liczyć na zyski. Będzie tylko zapychaczem czasu antenowego pomiędzy blokami reklamowymi i konkursami sms-owymi, oraz tagiem na pudelku.
środa, 19 marca 2014
Ghost Dance - A Deeper Blue.
Pomyślałem sobie dziś, że po wpisach o Carnivore i Behemoth czas nieco złagodzić klimat i napisać parę słów o mało znanym zespole z zupełnie innej parafii... Ghost Dance, bo o nim mowa, był brytyjskim zespołem, działającym stosunkowo krótko bo w latach 1985-89, pozostawił po sobie jeden oficjalny album, oraz całą plejadę niezależnie wydanych singli i EP. Poza wspomnianym albumem, wszystkie nagrania kapeli ukazały się tylko i wyłącznie w formie płyt winylowych. Zespół jest w Polsce raczej bardzo mało znany, z RZADKA pojawiają się jakieś płyty na allegro, żeby coś kupić trzeba szukać na angielskim ebayu...
Muzycznie Ghost Dance można określić jako zespół post-punkowy, wykonujący rocka gotyckiego, zespołów takich było w latach 80. w Wielkiej Brytanii na pęczki. I nie było by w Ghost Dance nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że zespół został założony przez Gary Marx'a, czyli byłego członka The Sisters of Mercy i jednocześnie jednego z twórców charakterystycznego brzmienia legendarnej kapeli z Leeds. Gary Marx zaprosił do współpracy Anne Marie-Hurst, wokalistkę zimnofalowego zespołu Skeletal Family, który miał już wyrobioną w Wielkiej Brytanii niezłą renomę. Skład został uzupełniony przez basistę o dźwięcznej ksywie Etch, oraz automat perkusyjny nazwany pieszczotliwie Pandora. W późniejszym okresie do zespołu dołączali kolejni gitarzyści rytmiczni, a Pandorę zastąpił żywy perkusista
W utworach Ghost Dance wyraźnie słychać brzmienie wczesnego The Sisters Of Mercy, głównie dzięki charakterystycznym melodyjnym zagrywko Gary Marx'a, jednak zespół ma zupełnie inny charakter niż wymienione wyżej byłe kapele jego członków. Ghost Dance stawiało na melodię i przebojowość, nie ma tu tyle mroku, melancholii i buntu, co w muzyce Sióstr i Skeletal Family, udało się jednak zachować charakterystyczne zimne brzmienie lat 80., szczególnie w numerach, w których zespół wykorzystał automat perkusyjny.
Ghost Dance zakończył funkcjonowanie w roku 1989, kiedy wydawało się, że stał na progu kariery. Po serii niezależnie wydanych winylowych singli zespołowi udało się bowiem podpisać kontrakt z wielką wytwórnią płytową i wydać płytę, zatytułowaną "Stop The World". Niestety wraz z podpisaniem kontraktu w zespole zaczęły narastać tarcia, album nie sprzedawał się zbyt dobrze i drogi muzyków po prostu się rozeszły. Anne-Marie Hurst wróciła na scenę dopiero po 20 latach milczenia, od 2009 występując solowo i wykonując utwory z repertuaru Skeletal Family i Ghost Dance. Od 2012 roku Anne-Marie śpiewa w zreformowanym Skeletal Family.
Płytki, które posiadam w swojej kolekcji:
Utwór A Deeper Blue został wydany w roku 1986 na 4 utworowej, dwunastocalowej EP-ce The Grip Of Love.
oficjalna strona GhostDance - źródło zdjęć
TEKST W ORYGINALE
Głębia Niebieskości
Kolory bledną,
Gdzieś wewnątrz nas,
Te odcienie szarości,
Były kiedyś czernią i bielą.
Ilu jeszcze przeszło drogę tą,
Po to tylko by zrozumieć, że
To czego szukali,
Przed oczyma ich znika.
Pokaż mi gdzie fruną kolory,
Uciekając przed naszym wzrokiem,
Pomaluj nieskończone niebo,
Głębią niebieskości.
Kolory bledną,
Gdzieś wewnątrz nas,
Obietnica dana,
W oczach twych.
Ile już razy słyszałam te słowa?
Ile razu podnosiłam się z kolan?
Lecz kiedy spoglądam w twoje oczy,
Wiem, że to prawda.
Niespodziewanie się poddaję,
Głębi niebieskości,
Głębi niebieskości.
Poprzez morze, które dzieli nas,
Poprzez czas, pójdę za tobą,
Na zawsze zagubiona w oczach twych,
W głębi niebieskości.
poniedziałek, 10 marca 2014
Behemoth - The Satanist. Album który mnie zaskoczył.
W sumie nie wiem, czemu nie pisałem do tej pory o grupie Behemoth... Nergal i spółka często goszczą w moich głośnikach i słuchawkach, a przez ostatnie 10 lat parokrotnie byłem na ich koncertach. Byłem także świadkiem powrotu Nergala na scenę po wyleczeniu białaczki, kiedy 8 maja 2011 wystąpił niezapowiedzianie jako gość podczas katowickiego koncertu Fields Of The Nephilim.
Może po prostu do tej pory czekałem na wydanie właśnie TEGO albumu. "The Satanist", bo o nim mowa jest dostępny w sklepach już od ponad miesiąca i spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem na całym świecie, a na amerykańskiej liście sprzedaży albumów Billboard top 200 zadebiutował od razu na 34 miejscu , czyli 21 miejsc wyżej, niż poprzedni album "Evangelion".
Muszę przyznać, że z jednej strony, obserwując stały progres Behemotha w kwestiach aranżacyjno-brzmieniowych spodziewałem się, że płyta będzie stanowiła następny krok w rozwoju kapeli. Spodziewałem się kolejnej płyty z rewelacyjną produkcją, selektywnym brzmieniem pomimo ciężaru i melodią pomiędzy blastami (jakby kto nie wiedział DEFINICJA BLASTA :)). Nie spodziewałem się jednak, że otrzymam płytę z jednej strony melodyjną i przebojową, pełną zaskakujących zmian nastroju i brzmień do jakich na nagraniach Behemotha nie przywykłem, a jednocześnie płytę ciężką, mroczną i w warstwie tekstowej równie bezkompromisową jak poprzedniczki.
Jednak zanim przejdę do peanów na temat muzyki zatrzymam się na chwilę przy tym co widzą oczy. Płytę otrzymujemy w grubej, srebrnej obwolucie, w której znajduje się czarna książka w twardej oprawie. Wewnątrz poza płytą CD i DVD (tak, gratisowo otrzymujemy 95 minutowy koncert na DVD!) znajduje się 22 stronicowy album, zawierający ręcznie kaligrafowane teksty utworów, parę zdań Nergala na temat każdego z nich, oraz reprodukcje serii obrazów namalowanych na potrzeby płyty. Sam sposób wydania płyty robi świetne wrażenie, widać, że zespół, oraz osoby zaangażowane w tworzenie wydawnictwa nie pozostawili nic przypadkowi. Okładka, książeczka, zawarte w niej obrazy, wszystko to jest częścią jednego dzieła. Stąd tez w moim odczuciu świętokradztwem (jak to zabrzmiało :)) byłoby ściąganie płyty w formie MP3. To wydawnictwo TRZEBA mieć w oryginale.
Jak to wszystko brzmi ? Ano brzmi nieco inaczej, niż to do czego Behemoth przyzwyczaił nas wcześniej. Instrumentarium wykorzystane na płycie (choć nie jest to do końca nowość) zawiera m.in. organy hammonda, saksofon, waltornię, czy wiolonczelę. Nie bójcie się jednak, wikipedia nadal klasyfikuje ten album jako death i black metal i tak według mnie powinno pozostać. Nadal mamy znajome z Behemothowych szlagierów blasty grane przez Inferno, jednak są one raczej dopełnieniem, a nie sednem całości. Nergal i Seth nadal precyzyjnie i szybko biją tłumione riffy, jednak coraz częściej przerywają atak i prezentują klasyczne, melodyjne, heavy metalowe, a miejscami wręcz hard rockowe zagrywki. W wokalizach nadal dominuje growling, jednak teksty wydają się być bardziej zrozumiałe, niż chociażby na płycie "Demigod", a wzorem utworu "Lucifer" z poprzedniego albumu wykorzystana została także w kawałku "In The Absence of Light" melorecytacja.
Nawiązania do klasycznego metalowego grania bardzo widoczne są chociażby w rewelacyjnych solówkach, które w moim odczuciu zdecydowanie są ozdobą płyty (np. w utworze "Messe Noire"...poezja !). "The Satanist" często zaskakuje słuchacza nie tylko zmianami tempa (płyta jest generalnie wolniejsza niż wcześniejsze), ale także akustycznymi wstawkami, które z przerywników urosły do miana pełnoprawnych elementów utworów.
Wszystko fajnie, tylko zaraz ktoś zapyta "A gdzie stary, dobry Behemoth !?". Otóż on tam nadal jest, tylko bardziej dojrzały, bardziej wysublimowany. Nergal nadal naciera bezkompromisowymi tekstami o znajomej tematyce, gdzie wątki biblijne przeplatają się z obrazami niewieścich łon rodzących węże ("Blow Your Trumpets Gabriel"), a Szatan jest bohaterem nie jednego wersu. Oczywiście ocena treści jakie prezentuje Nergal to indywidualna sprawa, można traktować je na poważnie, albo w kategoriach intelektualnej prowokacji, pewne jest, że ciężko przejść obok nich obojętnie.
Na pewno można zastanowić się jaka będzie kolejna, hipotetyczna płyta Behemotha? Wydaje mi się, że albumem "The Satanist" zespół osiągnął pewną granicę estetyczną. Jeśli Nergal i spółka zdecydują się iść w stronę grania melodyjnego, w stronę piosenek i szerszego grona odbiorców, może to oznaczać zmianę której nawet lojalni fani już nie przełkną. Z drugiej strony, znając Adama Darskiego (a cała Polska poznała go przez ostatnie parę lat całkiem nieźle) stagnacja, czy też regres są wykluczone. Na pewno będzie ciekawie
Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o bonusowej płycie DVD dołączonej do albumu. Zawiera ona zapis koncertu Behemotha, który odbył się w roku 2012 w rosyjskim Jekaterynburgu. Sam koncert jest ponad dwa razy dłuższy niż album stanowiący główne danie i po jego obejrzeniu muszę przyznać, że obroniłby się także jako osobne wydawnictwo. Świetny bonusowy dodatek.
Patrząc na wydawnictwo jako całość, należy "The Satanist" ocenić bardzo wysoko. Oczywiście blackened-death-metalowi puryści mogą obrażać się na wolniejsze tempo i saksofon ale dla mnie jest to mocne 8/10 .
Już na samo samiutkie zakończenie przydługiej recenzji chciałem przytoczyć fragment dramatu "Ślub" Witolda Gombrowicza, który został wykorzystany w utworze "In The Absence Of Light".
"Odrzucam wszelki ład, wszelką ideę
Nie ufam żadnej abstrakcji, doktrynie
Nie wierzę ani w Boga, ani w Rozum!
Dość już tych Bogów! Dajcie mi człowieka!
Niech będzie, jak ja, mętny, niedojrzały
Nieukończony, ciemny i niejasny
Abym z nim tańczył! Bawił się z nim! Z nim walczył
Przed nim udawał! Do niego się wdzięczył!
I jego gwałcił, w nim się kochał, na nim
Stwarzał się wciąż na nowo, nim rósł i tak rosnąc
Sam sobie dawał ślub w kościele ludzkim!"
Muszę przyznać, że z jednej strony, obserwując stały progres Behemotha w kwestiach aranżacyjno-brzmieniowych spodziewałem się, że płyta będzie stanowiła następny krok w rozwoju kapeli. Spodziewałem się kolejnej płyty z rewelacyjną produkcją, selektywnym brzmieniem pomimo ciężaru i melodią pomiędzy blastami (jakby kto nie wiedział DEFINICJA BLASTA :)). Nie spodziewałem się jednak, że otrzymam płytę z jednej strony melodyjną i przebojową, pełną zaskakujących zmian nastroju i brzmień do jakich na nagraniach Behemotha nie przywykłem, a jednocześnie płytę ciężką, mroczną i w warstwie tekstowej równie bezkompromisową jak poprzedniczki.
Jednak zanim przejdę do peanów na temat muzyki zatrzymam się na chwilę przy tym co widzą oczy. Płytę otrzymujemy w grubej, srebrnej obwolucie, w której znajduje się czarna książka w twardej oprawie. Wewnątrz poza płytą CD i DVD (tak, gratisowo otrzymujemy 95 minutowy koncert na DVD!) znajduje się 22 stronicowy album, zawierający ręcznie kaligrafowane teksty utworów, parę zdań Nergala na temat każdego z nich, oraz reprodukcje serii obrazów namalowanych na potrzeby płyty. Sam sposób wydania płyty robi świetne wrażenie, widać, że zespół, oraz osoby zaangażowane w tworzenie wydawnictwa nie pozostawili nic przypadkowi. Okładka, książeczka, zawarte w niej obrazy, wszystko to jest częścią jednego dzieła. Stąd tez w moim odczuciu świętokradztwem (jak to zabrzmiało :)) byłoby ściąganie płyty w formie MP3. To wydawnictwo TRZEBA mieć w oryginale.
Jak to wszystko brzmi ? Ano brzmi nieco inaczej, niż to do czego Behemoth przyzwyczaił nas wcześniej. Instrumentarium wykorzystane na płycie (choć nie jest to do końca nowość) zawiera m.in. organy hammonda, saksofon, waltornię, czy wiolonczelę. Nie bójcie się jednak, wikipedia nadal klasyfikuje ten album jako death i black metal i tak według mnie powinno pozostać. Nadal mamy znajome z Behemothowych szlagierów blasty grane przez Inferno, jednak są one raczej dopełnieniem, a nie sednem całości. Nergal i Seth nadal precyzyjnie i szybko biją tłumione riffy, jednak coraz częściej przerywają atak i prezentują klasyczne, melodyjne, heavy metalowe, a miejscami wręcz hard rockowe zagrywki. W wokalizach nadal dominuje growling, jednak teksty wydają się być bardziej zrozumiałe, niż chociażby na płycie "Demigod", a wzorem utworu "Lucifer" z poprzedniego albumu wykorzystana została także w kawałku "In The Absence of Light" melorecytacja.
Nawiązania do klasycznego metalowego grania bardzo widoczne są chociażby w rewelacyjnych solówkach, które w moim odczuciu zdecydowanie są ozdobą płyty (np. w utworze "Messe Noire"...poezja !). "The Satanist" często zaskakuje słuchacza nie tylko zmianami tempa (płyta jest generalnie wolniejsza niż wcześniejsze), ale także akustycznymi wstawkami, które z przerywników urosły do miana pełnoprawnych elementów utworów.
Wszystko fajnie, tylko zaraz ktoś zapyta "A gdzie stary, dobry Behemoth !?". Otóż on tam nadal jest, tylko bardziej dojrzały, bardziej wysublimowany. Nergal nadal naciera bezkompromisowymi tekstami o znajomej tematyce, gdzie wątki biblijne przeplatają się z obrazami niewieścich łon rodzących węże ("Blow Your Trumpets Gabriel"), a Szatan jest bohaterem nie jednego wersu. Oczywiście ocena treści jakie prezentuje Nergal to indywidualna sprawa, można traktować je na poważnie, albo w kategoriach intelektualnej prowokacji, pewne jest, że ciężko przejść obok nich obojętnie.
Na pewno można zastanowić się jaka będzie kolejna, hipotetyczna płyta Behemotha? Wydaje mi się, że albumem "The Satanist" zespół osiągnął pewną granicę estetyczną. Jeśli Nergal i spółka zdecydują się iść w stronę grania melodyjnego, w stronę piosenek i szerszego grona odbiorców, może to oznaczać zmianę której nawet lojalni fani już nie przełkną. Z drugiej strony, znając Adama Darskiego (a cała Polska poznała go przez ostatnie parę lat całkiem nieźle) stagnacja, czy też regres są wykluczone. Na pewno będzie ciekawie
Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o bonusowej płycie DVD dołączonej do albumu. Zawiera ona zapis koncertu Behemotha, który odbył się w roku 2012 w rosyjskim Jekaterynburgu. Sam koncert jest ponad dwa razy dłuższy niż album stanowiący główne danie i po jego obejrzeniu muszę przyznać, że obroniłby się także jako osobne wydawnictwo. Świetny bonusowy dodatek.
Patrząc na wydawnictwo jako całość, należy "The Satanist" ocenić bardzo wysoko. Oczywiście blackened-death-metalowi puryści mogą obrażać się na wolniejsze tempo i saksofon ale dla mnie jest to mocne 8/10 .
Już na samo samiutkie zakończenie przydługiej recenzji chciałem przytoczyć fragment dramatu "Ślub" Witolda Gombrowicza, który został wykorzystany w utworze "In The Absence Of Light".
"Odrzucam wszelki ład, wszelką ideę
Nie ufam żadnej abstrakcji, doktrynie
Nie wierzę ani w Boga, ani w Rozum!
Dość już tych Bogów! Dajcie mi człowieka!
Niech będzie, jak ja, mętny, niedojrzały
Nieukończony, ciemny i niejasny
Abym z nim tańczył! Bawił się z nim! Z nim walczył
Przed nim udawał! Do niego się wdzięczył!
I jego gwałcił, w nim się kochał, na nim
Stwarzał się wciąż na nowo, nim rósł i tak rosnąc
Sam sobie dawał ślub w kościele ludzkim!"
czwartek, 6 marca 2014
Carnivore - Male Supremacy. Dominacja samców po długim zimowym śnie.
A więc po dłuugiej przerwie DarcieMordy wraca i jak onegdaj śpiewał zespół Take That jest z Wami Back For Good. Wena jest, żeby jeszcze był czas ..
Dzisiejszy post sponsoruje literka "C", jak Carnivore, czyli mięsożerca. Ten mało w sumie znany amerykański zespół wydał w latach 1985-87 tylko dwie płyty długogrające i pewnie dziś mało kto by o nim pamiętał, gdyby nie fakt, że jego założycielem i liderem był Peter Steele. Tak, ten sam Steele który zmarł 4 lata temu, wcześniej zdobywając sławę jako kontrowersyjny lider kontrowersyjnego i bluźnierczego Type-O-Negative. Jak się jednak okazuje, słynne Type-O-Negative nie było nawet w połowie tak kontrowersyjne i bluźniercze jak swój poprzednik, czyli trio Carnivore....
Grupa Carnivore powstała w pierwszej połowie lat 80-tych zeszłego wieku w Nowym Jorku. Jak napisałem powyżej jej założycielem był Pete Steele, wokalista i basista rosyjsko-islandzko-szkocko-norwesko-polskiego pochodzenia, urodzony w 1962 roku jako Peter Thomas Ratajczyk. O Peterze już pisałem wcześniej, przy okazji postów o utworach Type-O-Negative, więc nie ma co się zbyt dużo tutaj rozwodzić na jego temat... W każdym razie, styl grupy Carnivore można określić jako dosyć pierwotny thrash-metal z elementami punka i metalu klasycznego. To co wyróżniało zespół, to przede wszystkim specyficzny image i tematyka tekstów. Nie wiem, czy pierwotnym założeniem zespołu było zdobycie sławy poprzez wzbudzanie kontrowersji, jednak jeśli tak było, to efekt został osiągnięty. Teksty utworów były dokładnym przeciwieństwem politycznej poprawności, ociekały seksem, krwią i brutalnością. Zespół występował na scenie "udekorowanej" dyndającymi półtuszami wieprzowymi i innymi rekwizytami zakupionymi u rzeźnika, a muzycy fotografowali się wystylizowani na prehistorycznych barbarzyńców. Ostatecznie okazało się, że podsycana skandalem atmosfera wokół zespołu zepsuła się na tyle, że stała się jedną z przyczyn jego rozpadu.
Utwór, który chciałem przedstawić, to pochodzący z pierwszej płyty Carnivore "Male Supremacy". Prosta muzycznie konstrukcja, złożona z paru klasycznie thrashowych riffów i nastrojowej, akustycznej części środkowej, okraszona jest wulgarnym i mocno obrazowym tekstem, opisującym postać samca-wojownika-barbarzyńcy. Podmiot liryczny zabija, gwałci i rabuje przez pierwsze dwie zwrotki, jednak wraz z niespodziewaną zmianą tempa i nastroju utworu jego bohater staje się wrażliwym romantykiem, rozkochanym w swojej kobiecie. Pete Steele w typowy dla siebie ironiczny i przewrotny sposób pokazał dualizm męskiej natury. Utwór może jest nieco prymitywny i dosłowny, w porównaniu z niektórymi późniejszymi dziełami Type-O-Negative, jednak po uważnym wysłuchaniu można bez problemu wyłowić zwiastuny późniejszego muzycznego geniuszu Steele'a.
Wrażliwcom i moralnym purystom nie zalecam czytania tekstu :)
Jednak nie ma co się zżymać i bulwersować. Taki był i w dużej mierze nadal jest świat :).
Źródła zdjęć :
www.metal-archives.com
www.groundzero-brooklyn.com
www.piercingmetal.com
TEKST W ORYGINALE
Carnivore – Dominacja Samców
Żyję dla wojny, we krwi to mam,
Co chcę to wezmę, mężczyźni których zabiłem,
Zniewolone dzieci i wszystkie kobiety które zgwałciłem.
Pomiędzy nogami mam to, co czyni mnie samcem,
Walczącym, żrącym, pierdolącym co się da.
Na koniu, w świetle księżyca, pojedziemy aż po śmierć,
Północny wiatr pcha nas ku samozniszczeniu,
Mars, bóg wojny masturbuje się w gniewie,
Dzikie libido, które wyzwoliłem z klatki.
Dominacja Samców !
Pożeram mózgi swoich wrogów,
Z dumą noszę ich skalpy,
Palę ich miasta do gołej ziemi, kłaniają się przede mną więźniowie,
Mięśnie, pot, długi włos i brudna skóra, futra i łańcuchy,
Mój uniform porwany i znoszony, pełen z krwi plam.
Testosteron kopuluje z adrenaliną, płodząc syna ekstremalnej agresji,
Kobiety nigdy nie poznają, nie zrozumieją, co to znaczy zabijać gołymi rękami.
Po wojnie wracam do domu, słaby i zbolały,
Wpadam w twe ramiona.
Leżymy przy ogniu,
Karmisz moje pożądanie,
Ze mną w cieple jesteś bezpieczna.
Na zewnątrz zimny wiatr,
W izbie żaru blask, przed burzą chroni nas.
Lata mijały, walczyłem nocą i dniem,
Za swoją ziemię i króla.
Kobieto, to prawda
Ja walczę dla ciebie,
Jesteś dla mnie wszystkim.
Leżąc na futrach, kochaliśmy się,
Jakże jej ciało śpiewało !
Dominacja samców !
Dzisiejszy post sponsoruje literka "C", jak Carnivore, czyli mięsożerca. Ten mało w sumie znany amerykański zespół wydał w latach 1985-87 tylko dwie płyty długogrające i pewnie dziś mało kto by o nim pamiętał, gdyby nie fakt, że jego założycielem i liderem był Peter Steele. Tak, ten sam Steele który zmarł 4 lata temu, wcześniej zdobywając sławę jako kontrowersyjny lider kontrowersyjnego i bluźnierczego Type-O-Negative. Jak się jednak okazuje, słynne Type-O-Negative nie było nawet w połowie tak kontrowersyjne i bluźniercze jak swój poprzednik, czyli trio Carnivore....
Grupa Carnivore powstała w pierwszej połowie lat 80-tych zeszłego wieku w Nowym Jorku. Jak napisałem powyżej jej założycielem był Pete Steele, wokalista i basista rosyjsko-islandzko-szkocko-norwesko-polskiego pochodzenia, urodzony w 1962 roku jako Peter Thomas Ratajczyk. O Peterze już pisałem wcześniej, przy okazji postów o utworach Type-O-Negative, więc nie ma co się zbyt dużo tutaj rozwodzić na jego temat... W każdym razie, styl grupy Carnivore można określić jako dosyć pierwotny thrash-metal z elementami punka i metalu klasycznego. To co wyróżniało zespół, to przede wszystkim specyficzny image i tematyka tekstów. Nie wiem, czy pierwotnym założeniem zespołu było zdobycie sławy poprzez wzbudzanie kontrowersji, jednak jeśli tak było, to efekt został osiągnięty. Teksty utworów były dokładnym przeciwieństwem politycznej poprawności, ociekały seksem, krwią i brutalnością. Zespół występował na scenie "udekorowanej" dyndającymi półtuszami wieprzowymi i innymi rekwizytami zakupionymi u rzeźnika, a muzycy fotografowali się wystylizowani na prehistorycznych barbarzyńców. Ostatecznie okazało się, że podsycana skandalem atmosfera wokół zespołu zepsuła się na tyle, że stała się jedną z przyczyn jego rozpadu.
Utwór, który chciałem przedstawić, to pochodzący z pierwszej płyty Carnivore "Male Supremacy". Prosta muzycznie konstrukcja, złożona z paru klasycznie thrashowych riffów i nastrojowej, akustycznej części środkowej, okraszona jest wulgarnym i mocno obrazowym tekstem, opisującym postać samca-wojownika-barbarzyńcy. Podmiot liryczny zabija, gwałci i rabuje przez pierwsze dwie zwrotki, jednak wraz z niespodziewaną zmianą tempa i nastroju utworu jego bohater staje się wrażliwym romantykiem, rozkochanym w swojej kobiecie. Pete Steele w typowy dla siebie ironiczny i przewrotny sposób pokazał dualizm męskiej natury. Utwór może jest nieco prymitywny i dosłowny, w porównaniu z niektórymi późniejszymi dziełami Type-O-Negative, jednak po uważnym wysłuchaniu można bez problemu wyłowić zwiastuny późniejszego muzycznego geniuszu Steele'a.
Wrażliwcom i moralnym purystom nie zalecam czytania tekstu :)
Jednak nie ma co się zżymać i bulwersować. Taki był i w dużej mierze nadal jest świat :).
Źródła zdjęć :
www.metal-archives.com
www.groundzero-brooklyn.com
www.piercingmetal.com
TEKST W ORYGINALE
Carnivore – Dominacja Samców
Żyję dla wojny, we krwi to mam,
Co chcę to wezmę, mężczyźni których zabiłem,
Zniewolone dzieci i wszystkie kobiety które zgwałciłem.
Pomiędzy nogami mam to, co czyni mnie samcem,
Walczącym, żrącym, pierdolącym co się da.
Na koniu, w świetle księżyca, pojedziemy aż po śmierć,
Północny wiatr pcha nas ku samozniszczeniu,
Mars, bóg wojny masturbuje się w gniewie,
Dzikie libido, które wyzwoliłem z klatki.
Dominacja Samców !
Pożeram mózgi swoich wrogów,
Z dumą noszę ich skalpy,
Palę ich miasta do gołej ziemi, kłaniają się przede mną więźniowie,
Mięśnie, pot, długi włos i brudna skóra, futra i łańcuchy,
Mój uniform porwany i znoszony, pełen z krwi plam.
Testosteron kopuluje z adrenaliną, płodząc syna ekstremalnej agresji,
Kobiety nigdy nie poznają, nie zrozumieją, co to znaczy zabijać gołymi rękami.
Po wojnie wracam do domu, słaby i zbolały,
Wpadam w twe ramiona.
Leżymy przy ogniu,
Karmisz moje pożądanie,
Ze mną w cieple jesteś bezpieczna.
Na zewnątrz zimny wiatr,
W izbie żaru blask, przed burzą chroni nas.
Lata mijały, walczyłem nocą i dniem,
Za swoją ziemię i króla.
Kobieto, to prawda
Ja walczę dla ciebie,
Jesteś dla mnie wszystkim.
Leżąc na futrach, kochaliśmy się,
Jakże jej ciało śpiewało !
Dominacja samców !
sobota, 24 sierpnia 2013
Wakacje....
Hej. Informuję, że blog bynajmniej nie zdechł. Z nadejściem lata zająłem się nagrywaniem płyty z moim zespołem Procez. Także czasu trochę jakby mniej. Ale spokojnie, za jakiś czas wena wróci :) Tematy w głowie już się tworzą ...
W międzyczasie proponuję zapoznać się z nagraniami kolejnych kapel, w których przyszło mi rzępolić:
Eyes Wide Open
Madnine - Hope
Madnine - Live@Mechanik
Procez - Sześć Pierwszych
Procez - Sześć Drugich
Zapraszam także na profil Procez na Facebooku
W międzyczasie proponuję zapoznać się z nagraniami kolejnych kapel, w których przyszło mi rzępolić:
Eyes Wide Open
Madnine - Hope
Madnine - Live@Mechanik
Procez - Sześć Pierwszych
Procez - Sześć Drugich
Zapraszam także na profil Procez na Facebooku
czwartek, 20 czerwca 2013
Black Sabbath 13 - recenzja płyty - powrót legendy
Fani Black Sabbath (do których naturalnie zaliczam się także ja) czekali na nową płytę studyjną Black Sabbath od roku 1995, kiedy to ukazało się wybitnie przeciętne wydawnictwo "Forbidden". Jeszcze dłużej przyszło czekać na kolejny studyjny krążek z najsłynniejszym wokalistą, Ozzy Osbourn'em na wokalu, ostatnią bowiem płytą jaką nagrał Ozzy z Black Sabbath było "Never Say Die" z 1978 roku.
Owszem, były w tzw. międzyczasie wydawane różne koncertówki, kompilacje, była także wydana w 2009 roku płyta "The Devil You Know", gdzie funkcję wokalisty pełnił Ronnie James Dio, która jednak ze względów prawnych ukazała się pod szyldem Heaven And Hell.
Tak, czy inaczej udało się. Coś, co wydawało się jeszcze niedawno niemożliwe stało się faktem. Black Sabbath wydał dziewiątą studyjną płytę z Ozzym na wokalu. Sytuację skomplikowało co prawda wykrycie raka u gitarzysty, Tony'ego Iommi, który komponował i nagrywał ścieżki przechodząc chemioterapię. Z różnych przyczyn (wymieniane są finanse i brak formy pozwalającej na udział w trasie koncertowej) do zespołu nie dołączył oryginalny perusista, Bill Ward, w studiu zastąpił go znany z Rage Against The Machine i Audioslave - Brad Wilk. Producentem albumu został z kolei słynny Rick Rubin, znany między innymi z produkcji nagrań zespołów Metallica, Slayer, AC/DC, ale także Lany Del Ray, Justina Timberlake, czy RUN D.M.C. Celem Rubina stało się wyprodukowanie dzieła, które miało brzmieć jak stary, klasyczny Sabbath. Płyta została nagrana w dużej części przez zespół grający "na żywo". Ozzy, Geezer i Tony przygotowywali się do sesji słuchając wspólnie swoich starych nagrań, media nakręcały atmosferę, a fani zastanawiali się, czy Black Sabbath osiągnie poziom sprzed lat.
Płyta ukazała się na rynku w drugim tygodniu czerwca, jej wydanie poprzedziła publikacja opisanego już przeze mnie singla "God is Dead?". Album dostępny jest w dwóch wersjach, zwykłej 8-utworowej, oraz deluxe, rozszerzonej o płytę z trzema dodatkowymi numerami. W USA dostępna jest także wersja z czwartym bonusem, utworem Naivete in Black. Okładka płyty utrzymana jest w mrocznym nastroju, znajduje się na niej zdjęcie płonącej liczby "13", na tle nocnego nieba i zarysów suchych drzew. Tytuł płyty, według słów Ozzy'ego nawiązuje do trzynastu lat wzajemnych podchodów, spotkań i rozstań, oraz procesów sądowych, jakie wytaczali sobie członkowie zespołu, zanim wreszcie spotkali się w studio.
Wspomniany wcześniej zamysł Ricka Rubina, żeby nagrać płytę surową, o pierwotnym brzmieniu był według mnie jak najbardziej słuszny i w praktyce został zrealizowany perfekcyjnie. Od pierwszych dźwięków otwierającego krążek "End Of The Beginning" słychać, że Black Sabbath wrócił na dobre. Potężne brzmienie gitary i basu, który jak za dawnych lat dubluje riffy jest rewelacyjne. Ozzy śpiewa w niższych rejestrach niż zwykle, zgodnie z decyzją producenta nie forsuje głosu i pozostaje w swojej naturalnej skali. Kompozycyjnie zespół bardzo mocno nawiązuje do swoich najlepszych dokonań. Utwory z "13" mogły równie dobrze powstać w latach 1971-72, gdzieś pomiędzy płytami "Master of Reality" a "Vol. 4". Pierwszy utwór rozpoczyna się powoli, ociężale, po to, aby w środkowej części przyspieszyć i zakończyć się dość długą solówką. Oczywiste dla słuchacza są nawiązania do kompozycji z początku lat 70-tych, jednak moim zdaniem nie stanowi to zarzutu. Można utyskiwać, że Black Sabbath naśladuje sam siebie, jednak czy nie jest to właśnie to, czego fani oczekiwali? Opisywany już wcześniej, singlowy "God is Dead?" utrzymany jest w podobnym, dość wolnym tempie, jednak różni się dość znacznie od swojego poprzednika na płycie. Tony Iommi w zwrotce gra na czystym kanale, a w całym utworze przewodnią rolę pełni doskonale klekoczący bas Geezera. Trzeci kawałek, "Loner" zaczyna się szybszym, dynamiczniejszym riffem, Sabbathowy walec przyspiesza podczas pierwszych dwóch zwrotek, po czym wyśpiewane przez Ozzyego "Aaaalllright Now!" przynosi chwilę uspokojenia, a potem kolejne dynamiczne riffy i solówkę. Tekst utworu zdaje się być kontynuacją piosenki "Johny Blade" z 1978 roku, "A friend to no one. He's got no place to go", sugestywnie śpiewa Ozzy, snując historię o wyalienowanym indywidualiście. Czwarty numer - "Zeitgeist" chyba najbardziej bezpośrednio nawiązuje do dawnych lat. Akustyczna gitara i bongosy w tle bardzo przypominają bowiem nagrany 43 lata temu "Planet Caravan", akcenty na pianinie mogą z kolei przypominać niektóre momenty z płyt "Vol.4', lub "Sabbath Bloody Sabbath". Początkowe cztery utwory stanowią jakby jedną całość, akustyczny "Zeitgeist" uspokaja słuchacza, żeby przygotować go na drugą połowę albumu, którą otwiera "Age of Reason". Po dwóch frazach samotnej perkusji której akompaniuje tylko cichy odgłos strun, dotykanych przez przygotowującego się do grania Iommiego słyszymy melodyjny wstęp, poprzedzający jeden z najlepszych riffów zwrotkowych na płycie. Ozzy szaleńczo pyta nas "Do you hear the thunder, raging in the sky?" i słyszymy, że Sabbathowy motor rozgrzał się na dobre. Muzyka zaczyna wręcz hipnotyzować i przenosi nas do ciemnych i zadymionych klubów w robotniczym Birmingham, gdzie Black Sabbath rozpoczynał karierę. "Age of Reason" jest utworem składającym się z co najmniej trzech osobnych części, spiętych podstawowym, melodyjnym riffem. Pierwsze motoryczne zwrotki przechodzą w dynamiczną część środkową, po której następuje melodyjny most spinający z rewelacyjną częścią solówkową. To co dzieje się od piątej minuty utworu należy dla mnie do najgenialniejszych dokonań zespołu, na równi z dziełami takimi jak "Megalomania", "Heaven and Hell", czy "When Death Calls"... nawet nie jestem w stanie zliczyć ile razy, przez ostatnie kilka dni słuchałem "Age of Reason", za każdym razem mając gęsią skórkę ... Kolejnym perfekcyjnym kawałkiem na płycie "13" jest przedostatni "Damaged Soul". Tym razem zespół zaskoczył słuchaczy prezentując utwór bardzo głęboko zakorzeniony w klasycznym bluesie. Tak grającego Sabbath jeszcze nie było, mrocznym dźwiękom basu i gitary akompaniuje Ozzy, grający na harmonijce ustnej, a Brad Wilk bębni niczym młody Bill Ward. Ozzy zawodzi "Born in a graveyard, adopted by sin", solówka Iommi'ego brzmi tak spontanicznie i świeżo, jakby była zaimprowizowana podczas sesji nagraniowej. Po genialnym "Damaged Soul", następuje zamykający podstawowe wydanie płyty utwór "Dear Father", który kończą odgłosy gromów, deszczu i dzwonów. Płyta "13" kończy się więc tak samo, jak 43 lata wcześniej zaczynał się debiutancki album grupy.
Tak jak wspomniałem na wstępie, do wersji deluxe albumu dołączono drugi krążek, zawierający trzy bonusowe utwory: "Methademic", "Piece of Mind"i "Pariah". Już słuchając pierwszego z nich rozumiemy, czemu zespół postanowił wydać je na osobnej płycie. Bonusowe utwory są w zupełnie innym klimacie , niż 8 utworów na płycie podstawowej, są szybsze, bardziej dynamiczne, przypominają nieco utwory znane z solowych płyt Osbourne'a. Generalnie druga płytka jest bardzo dobrym dopełnieniem albumu, jednak cieszę się, że te trzy utwory znalazły się na osobnym krążku. Dzięki temu został utrzymany mroczny, ciężki i duszny klimat płyty podstawowej, po której przesłuchaniu możemy - aczkolwiek nie musimy - rozruszać się utworami bonusowymi.
Osobny akapit warto poświęcić produkcji i brzmieniu albumu. Rickowi Rubinowi udało się uzyskać brzmienie jednocześnie przejrzyste i naturalne, bez utraty ciężaru kompozycji. Bardzo podobają mi się momenty, w których wyraźnie słychać mimowolne potrącenia tłumionych strun, przed utworem "Dear Father" pozostawiono nawet dźwięk przełączania efektu nogą - charakterystyczne kliknięcie. Dzięki tym zabiegom słuchacz ma wrażenie, że stoi i gra przed nim prawdziwy, żywy zespół
Już po tygodniu od rozpoczęcia sprzedaży album "13" osiągnął ogromny sukces komercyjny. Na większości list sprzedaży debiutował od razu na pierwszej pozycji. Sprzedaż w USA w pierwszym tygodniu po premierze wyniosła 141 tysięcy egzemplarzy i jak dziś ogłoszono, Black Sabbath po raz pierwszy w swojej niemal 45 letniej historii znalazł się na czele listy Billboardu.
Jak ocenić płytę? Muszę, przyznać, że w przypadku Black Sabbath nie potrafię być obiektywny. Sceptycy mogą zarzucić, że Black Sabbath kopiuje samych siebie, z czym w sumie ciężko się nie zgodzić. Jednak z drugiej strony, nikt chyba nie spodziewał się, że "13" będzie albumem nie odnoszącym się do przeszłości, wręcz każdy oczekiwał, że Black Sabbath nawiąże do korzeni. Jak napisałem powyżej, nawiązania te są miejscami oczywiste, jednak ostatecznie trio 65-latków skomponowało i nagrało album jednocześnie świeży i stojący na równi z ich największymi dokonaniami.
Moja ocena: 9/10
Tak, czy inaczej udało się. Coś, co wydawało się jeszcze niedawno niemożliwe stało się faktem. Black Sabbath wydał dziewiątą studyjną płytę z Ozzym na wokalu. Sytuację skomplikowało co prawda wykrycie raka u gitarzysty, Tony'ego Iommi, który komponował i nagrywał ścieżki przechodząc chemioterapię. Z różnych przyczyn (wymieniane są finanse i brak formy pozwalającej na udział w trasie koncertowej) do zespołu nie dołączył oryginalny perusista, Bill Ward, w studiu zastąpił go znany z Rage Against The Machine i Audioslave - Brad Wilk. Producentem albumu został z kolei słynny Rick Rubin, znany między innymi z produkcji nagrań zespołów Metallica, Slayer, AC/DC, ale także Lany Del Ray, Justina Timberlake, czy RUN D.M.C. Celem Rubina stało się wyprodukowanie dzieła, które miało brzmieć jak stary, klasyczny Sabbath. Płyta została nagrana w dużej części przez zespół grający "na żywo". Ozzy, Geezer i Tony przygotowywali się do sesji słuchając wspólnie swoich starych nagrań, media nakręcały atmosferę, a fani zastanawiali się, czy Black Sabbath osiągnie poziom sprzed lat.
Płyta ukazała się na rynku w drugim tygodniu czerwca, jej wydanie poprzedziła publikacja opisanego już przeze mnie singla "God is Dead?". Album dostępny jest w dwóch wersjach, zwykłej 8-utworowej, oraz deluxe, rozszerzonej o płytę z trzema dodatkowymi numerami. W USA dostępna jest także wersja z czwartym bonusem, utworem Naivete in Black. Okładka płyty utrzymana jest w mrocznym nastroju, znajduje się na niej zdjęcie płonącej liczby "13", na tle nocnego nieba i zarysów suchych drzew. Tytuł płyty, według słów Ozzy'ego nawiązuje do trzynastu lat wzajemnych podchodów, spotkań i rozstań, oraz procesów sądowych, jakie wytaczali sobie członkowie zespołu, zanim wreszcie spotkali się w studio.
Wspomniany wcześniej zamysł Ricka Rubina, żeby nagrać płytę surową, o pierwotnym brzmieniu był według mnie jak najbardziej słuszny i w praktyce został zrealizowany perfekcyjnie. Od pierwszych dźwięków otwierającego krążek "End Of The Beginning" słychać, że Black Sabbath wrócił na dobre. Potężne brzmienie gitary i basu, który jak za dawnych lat dubluje riffy jest rewelacyjne. Ozzy śpiewa w niższych rejestrach niż zwykle, zgodnie z decyzją producenta nie forsuje głosu i pozostaje w swojej naturalnej skali. Kompozycyjnie zespół bardzo mocno nawiązuje do swoich najlepszych dokonań. Utwory z "13" mogły równie dobrze powstać w latach 1971-72, gdzieś pomiędzy płytami "Master of Reality" a "Vol. 4". Pierwszy utwór rozpoczyna się powoli, ociężale, po to, aby w środkowej części przyspieszyć i zakończyć się dość długą solówką. Oczywiste dla słuchacza są nawiązania do kompozycji z początku lat 70-tych, jednak moim zdaniem nie stanowi to zarzutu. Można utyskiwać, że Black Sabbath naśladuje sam siebie, jednak czy nie jest to właśnie to, czego fani oczekiwali? Opisywany już wcześniej, singlowy "God is Dead?" utrzymany jest w podobnym, dość wolnym tempie, jednak różni się dość znacznie od swojego poprzednika na płycie. Tony Iommi w zwrotce gra na czystym kanale, a w całym utworze przewodnią rolę pełni doskonale klekoczący bas Geezera. Trzeci kawałek, "Loner" zaczyna się szybszym, dynamiczniejszym riffem, Sabbathowy walec przyspiesza podczas pierwszych dwóch zwrotek, po czym wyśpiewane przez Ozzyego "Aaaalllright Now!" przynosi chwilę uspokojenia, a potem kolejne dynamiczne riffy i solówkę. Tekst utworu zdaje się być kontynuacją piosenki "Johny Blade" z 1978 roku, "A friend to no one. He's got no place to go", sugestywnie śpiewa Ozzy, snując historię o wyalienowanym indywidualiście. Czwarty numer - "Zeitgeist" chyba najbardziej bezpośrednio nawiązuje do dawnych lat. Akustyczna gitara i bongosy w tle bardzo przypominają bowiem nagrany 43 lata temu "Planet Caravan", akcenty na pianinie mogą z kolei przypominać niektóre momenty z płyt "Vol.4', lub "Sabbath Bloody Sabbath". Początkowe cztery utwory stanowią jakby jedną całość, akustyczny "Zeitgeist" uspokaja słuchacza, żeby przygotować go na drugą połowę albumu, którą otwiera "Age of Reason". Po dwóch frazach samotnej perkusji której akompaniuje tylko cichy odgłos strun, dotykanych przez przygotowującego się do grania Iommiego słyszymy melodyjny wstęp, poprzedzający jeden z najlepszych riffów zwrotkowych na płycie. Ozzy szaleńczo pyta nas "Do you hear the thunder, raging in the sky?" i słyszymy, że Sabbathowy motor rozgrzał się na dobre. Muzyka zaczyna wręcz hipnotyzować i przenosi nas do ciemnych i zadymionych klubów w robotniczym Birmingham, gdzie Black Sabbath rozpoczynał karierę. "Age of Reason" jest utworem składającym się z co najmniej trzech osobnych części, spiętych podstawowym, melodyjnym riffem. Pierwsze motoryczne zwrotki przechodzą w dynamiczną część środkową, po której następuje melodyjny most spinający z rewelacyjną częścią solówkową. To co dzieje się od piątej minuty utworu należy dla mnie do najgenialniejszych dokonań zespołu, na równi z dziełami takimi jak "Megalomania", "Heaven and Hell", czy "When Death Calls"... nawet nie jestem w stanie zliczyć ile razy, przez ostatnie kilka dni słuchałem "Age of Reason", za każdym razem mając gęsią skórkę ... Kolejnym perfekcyjnym kawałkiem na płycie "13" jest przedostatni "Damaged Soul". Tym razem zespół zaskoczył słuchaczy prezentując utwór bardzo głęboko zakorzeniony w klasycznym bluesie. Tak grającego Sabbath jeszcze nie było, mrocznym dźwiękom basu i gitary akompaniuje Ozzy, grający na harmonijce ustnej, a Brad Wilk bębni niczym młody Bill Ward. Ozzy zawodzi "Born in a graveyard, adopted by sin", solówka Iommi'ego brzmi tak spontanicznie i świeżo, jakby była zaimprowizowana podczas sesji nagraniowej. Po genialnym "Damaged Soul", następuje zamykający podstawowe wydanie płyty utwór "Dear Father", który kończą odgłosy gromów, deszczu i dzwonów. Płyta "13" kończy się więc tak samo, jak 43 lata wcześniej zaczynał się debiutancki album grupy.
Tak jak wspomniałem na wstępie, do wersji deluxe albumu dołączono drugi krążek, zawierający trzy bonusowe utwory: "Methademic", "Piece of Mind"i "Pariah". Już słuchając pierwszego z nich rozumiemy, czemu zespół postanowił wydać je na osobnej płycie. Bonusowe utwory są w zupełnie innym klimacie , niż 8 utworów na płycie podstawowej, są szybsze, bardziej dynamiczne, przypominają nieco utwory znane z solowych płyt Osbourne'a. Generalnie druga płytka jest bardzo dobrym dopełnieniem albumu, jednak cieszę się, że te trzy utwory znalazły się na osobnym krążku. Dzięki temu został utrzymany mroczny, ciężki i duszny klimat płyty podstawowej, po której przesłuchaniu możemy - aczkolwiek nie musimy - rozruszać się utworami bonusowymi.
Osobny akapit warto poświęcić produkcji i brzmieniu albumu. Rickowi Rubinowi udało się uzyskać brzmienie jednocześnie przejrzyste i naturalne, bez utraty ciężaru kompozycji. Bardzo podobają mi się momenty, w których wyraźnie słychać mimowolne potrącenia tłumionych strun, przed utworem "Dear Father" pozostawiono nawet dźwięk przełączania efektu nogą - charakterystyczne kliknięcie. Dzięki tym zabiegom słuchacz ma wrażenie, że stoi i gra przed nim prawdziwy, żywy zespół
Już po tygodniu od rozpoczęcia sprzedaży album "13" osiągnął ogromny sukces komercyjny. Na większości list sprzedaży debiutował od razu na pierwszej pozycji. Sprzedaż w USA w pierwszym tygodniu po premierze wyniosła 141 tysięcy egzemplarzy i jak dziś ogłoszono, Black Sabbath po raz pierwszy w swojej niemal 45 letniej historii znalazł się na czele listy Billboardu.
Jak ocenić płytę? Muszę, przyznać, że w przypadku Black Sabbath nie potrafię być obiektywny. Sceptycy mogą zarzucić, że Black Sabbath kopiuje samych siebie, z czym w sumie ciężko się nie zgodzić. Jednak z drugiej strony, nikt chyba nie spodziewał się, że "13" będzie albumem nie odnoszącym się do przeszłości, wręcz każdy oczekiwał, że Black Sabbath nawiąże do korzeni. Jak napisałem powyżej, nawiązania te są miejscami oczywiste, jednak ostatecznie trio 65-latków skomponowało i nagrało album jednocześnie świeży i stojący na równi z ich największymi dokonaniami.
Moja ocena: 9/10
czwartek, 6 czerwca 2013
Tool - Prison Sex.
Zespół Tool jest jednym z największych objawień muzyki rockowej lat 90. Może nie jest to grupa wybitnie płodna wydawniczo (4 albumy wydane w latach 1993-2006 + jedna Ep-ka), jednak muzycznie na pewno odcisnęła swoje piętno na całym pokoleniu muzyków, wykonujących dziś szeroko pojęty metal progresywny. Spiritus movens i najbardziej rozpoznawalną postacią w zespole jest wokalista, Maynard James Keenan.
Poza muzyką, drugim znakiem rozpoznawczym grupy Tool były charakterystyczne teledyski. Mroczne wizje ilustrujące ciężką muzykę i niebanalne teksty, wykonane były z użyciem lalek, metodą poklatkową. Teledyski były często na tyle niepokojące, że tak jak w przypadku utworu będącego tematem tego wpisu, stacje telewizyjne odmawiały ich emisji.
Utwór Prison Sex pochodzi z debiutanckiej płyty Toola, wydanej w 1993 i zatytułowanej "Undertow". Tekst opowiada o ofierze molestowania seksualnego, która z czasem sama stała się oprawcą, powielając czyny, których sama doświadczyła... przekaz na pewno jest bardzo mocny, a w połączeniu z teledyskiem wręcz trudny do zniesienia. Niestety jednak, nie byłoby piosenki, gdyby takie rzeczy nie zdarzały się w rzeczywistości.
TEKST ORYGINALNY
Więzienny seks
Tak dużo czasu zabrało mi przypomnienie sobie co się właściwie stało.
Byłem wtedy taki młody i dziewiczy,
Wiesz, że mnie to skrzywdziło,
Ale nadal oddycham, więc, myślę, że nadal żyję,
Nawet, jeśli znaki mówią mi, że tak nie jest.
Mam związane ręce,
Głowę w dole, oczy zamknięte, przymrużone, szeroko otwarte.
Zrobię innym to co zrobiono mnie,
Zrobię innym to co zrobiono tobie.
Stąpam po wodzie,
Muszę trochę pospać.
Moja owieczko, męczenniku, wyglądasz drogocennie,
Podejdź no bliżej,
Tak żebym poczuł twój zapach.
Potrzebuję, żebyś to poczuł,
Nie wytrzymam zbyt długo tego bólu.
Uwolnienie poprzez sodomię.
Och, przez jeden słodki moment jestem całością.
Zrobię innym to co zrobiono mnie,
Zrobię innym to co zrobiono tobie.
Oddychasz, więc żyjesz, mimo, że znaki mówią co innego.
Podejdź no trochę bliżej,
Tak żebym poczuł twój zapach.
Potrzebuję, żebyś to poczuł,
Żebyś złożył mnie w całość.
Uwolnienie poprzez sodomię.
Albowiem ja jestem twoim świadkiem,
Ciału i krwi można zaufać.
I tylko to święte medium przynosi spokój mojemu umysłowi.
Masz związane ręce, głowię w dole,
Twoje oczy zamknięte.
Wyglądasz tak drogocennie.
Pokaż mi coś,
Myślałem, że mogę z tym skończyć,
Myślałem, że mogę zmyć te plamy,
Myślałem, że mogę wyjść z tego kręgu,
Jeśli tylko uda mi się wślizgnąć w twoją skórę.
Tak słodka była twoja kapitulacja,
Staliśmy się jednością.
Stałem się swoim własnym terrorem,
A ty moją drogocenną owieczką i męczennikiem.
Znalazłem coś na kształt tymczasowej normalności
W tym gównie, krwi i spermie na moich rękach.
Zatoczyłem koło, pełne koło.
Moja owieczko i męczenniku, już niedługo to się zakończy.
Wyglądasz tak drogocennie...
środa, 22 maja 2013
Człowiek na srebrnej górze. Ronnie James Dio.
16 maja minęła trzecia rocznica śmierci Ronniego Jamesa Dio, jednego z najlepszych i najbardziej charakterystycznych wokalistów wszechczasów. Dysponował ponadnaturalną skalą głosu, do końca życia był tytanem pracy scenicznej i kompozytorskiej. Zmarł na raka żołądka zaledwie w 6 miesięcy po zakończeniu swojej ostatniej trasy koncertowej z zespołem Heaven and Hell, miał 68 lat (według innych źródeł 70). Ronnie był multiinstrumentalistą, ostatecznie najbardziej znany był ze swojego nieprzeciętnego wokalu, jednak grał też na trąbce, instrumentach klawiszowych, czy gitarze basowej.
Dio rozpoczął karierę w wieku 16 lat, pierwszy singiel jego zespołu Ronnie And The Red Caps ukazał się już w 1958 roku. Pierwszy prawdziwy tryumf przyszedł jednak dopiero w roku 1975, kiedy ukazała się debiutancka płyta założonego przez Ritchie Blackmore'a (byłego gitarzystę Deep Purple)zespołu Rainbow. Album otwierał utwór "Man on the Silver Mountain", którego tłumaczenie znajduje się poniżej. Po trzech płytach z Rainbow, przyszedł czas Ronniego Jamesa Dio w Black Sabbath. To właśnie w tym okresie Ronnie spopularyzował wśród fanów metalu gest pokazywania "rogów diabła", czyli unoszenia dłoni z wyciągniętym małym i wskazującym palcem.
Ronnie James Dio (z tego co wyliczyłem) nagrał łącznie około 30 albumów w zespołach: Elf, Rainbow, Black Sabbath, Dio, oraz Heaven And Hell. Odcisnął ogromne piętno na muzyce hardrockowej i heavy metalowej. Do końca życia dysponował potężnym, wielooktawowym głosem, osobiście widziałem Ronniego na żywo w 2005 roku z jego własnym zespołem i w 2007 z Heaven And Hell, oba występy były rewelacyjne. Podczas występu w 2005 roku w warszawskiej Stodole miały miejsce trzy bisy, w tym ostatni totalnie wymuszony przez publiczność, kiedy zespół powrócił na scenę, już po zapaleniu świateł i po raz drugi wykonał ostatni numer "We Rock". Koncert trwał dwie i pół godziny, a Ronnie był niesamowity i pełen energii.
Tak jak napisałem wcześniej, utwór "Man on the Silver Mountain" pochodzi z pierwszego albumu grupy Rainbow i jest jednocześnie jednym z najbardziej rozpoznawanych kawałków tej grupy. Ronnie James Dio wykonywał go też podczas solowych koncertów, zawsze śpiewając wraz z publicznością.
TEKST ORYGINALNY
Człowiek na srebrnej górze
Jestem kołem, jestem kołem
Toczę się i czuję
I nie możesz mnie zatrzymać
Bo jestem słońcem, jestem słońcem
Poruszam się i biegnę
Ale nigdy nie powstrzymasz mnie od świecenia
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Ktoś wykrzykuje moje imię
Przyjdź i spraw, że znów będę święty
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem dniem, jestem dniem
I spójrz, jestem tuż za tobą
Jestem nocą, jestem nocą
Jestem ciemnością i światłem
Oczyma, które patrzą w głąb ciebie
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Ktoś wykrzykuje moje imię
Przyjdź i spraw, że znów będę święty
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Mogę ci pomóc, wiesz, że mogę
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Tylko na mnie popatrz i posłuchaj
Jestem człowiekiem, człowiekiem, podam ci moją dłoń
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem ciemnością i światłem
Jestem czernią i bielą
Człowiekiem na srebrnej górze
Dio rozpoczął karierę w wieku 16 lat, pierwszy singiel jego zespołu Ronnie And The Red Caps ukazał się już w 1958 roku. Pierwszy prawdziwy tryumf przyszedł jednak dopiero w roku 1975, kiedy ukazała się debiutancka płyta założonego przez Ritchie Blackmore'a (byłego gitarzystę Deep Purple)zespołu Rainbow. Album otwierał utwór "Man on the Silver Mountain", którego tłumaczenie znajduje się poniżej. Po trzech płytach z Rainbow, przyszedł czas Ronniego Jamesa Dio w Black Sabbath. To właśnie w tym okresie Ronnie spopularyzował wśród fanów metalu gest pokazywania "rogów diabła", czyli unoszenia dłoni z wyciągniętym małym i wskazującym palcem.
Ronnie James Dio (z tego co wyliczyłem) nagrał łącznie około 30 albumów w zespołach: Elf, Rainbow, Black Sabbath, Dio, oraz Heaven And Hell. Odcisnął ogromne piętno na muzyce hardrockowej i heavy metalowej. Do końca życia dysponował potężnym, wielooktawowym głosem, osobiście widziałem Ronniego na żywo w 2005 roku z jego własnym zespołem i w 2007 z Heaven And Hell, oba występy były rewelacyjne. Podczas występu w 2005 roku w warszawskiej Stodole miały miejsce trzy bisy, w tym ostatni totalnie wymuszony przez publiczność, kiedy zespół powrócił na scenę, już po zapaleniu świateł i po raz drugi wykonał ostatni numer "We Rock". Koncert trwał dwie i pół godziny, a Ronnie był niesamowity i pełen energii.
Tak jak napisałem wcześniej, utwór "Man on the Silver Mountain" pochodzi z pierwszego albumu grupy Rainbow i jest jednocześnie jednym z najbardziej rozpoznawanych kawałków tej grupy. Ronnie James Dio wykonywał go też podczas solowych koncertów, zawsze śpiewając wraz z publicznością.
TEKST ORYGINALNY
Człowiek na srebrnej górze
Jestem kołem, jestem kołem
Toczę się i czuję
I nie możesz mnie zatrzymać
Bo jestem słońcem, jestem słońcem
Poruszam się i biegnę
Ale nigdy nie powstrzymasz mnie od świecenia
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Ktoś wykrzykuje moje imię
Przyjdź i spraw, że znów będę święty
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem dniem, jestem dniem
I spójrz, jestem tuż za tobą
Jestem nocą, jestem nocą
Jestem ciemnością i światłem
Oczyma, które patrzą w głąb ciebie
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Ktoś wykrzykuje moje imię
Przyjdź i spraw, że znów będę święty
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Mogę ci pomóc, wiesz, że mogę
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Tylko na mnie popatrz i posłuchaj
Jestem człowiekiem, człowiekiem, podam ci moją dłoń
Zstąp wraz z ogniem
Unieś mego ducha
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem człowiekiem na srebrnej górze
Jestem ciemnością i światłem
Jestem czernią i bielą
Człowiekiem na srebrnej górze
poniedziałek, 20 maja 2013
Black Sabbath powraca. "God is dead?"
Już w czerwcu ukaże się nowy studyjny album Black Sabbath zatytułowany "13". Album szczególny, bo po raz pierwszy od 1978 roku na pełnym studyjnym albumie Black Sabbath zaśpiewa Ozzy Osbourne. Całkiem możliwe, że będzie to też pożegnalny long-play grupy, panowie mają już po około 65 lat, Tony Iommi nadal walczy z rakiem, światowe tournee grupy będzie przerywane co 6 tygodni na miesiąc, aby gitarzysta mógł poddawać się kolejnym turom chemioterapii. Chociażby z tych powodów płyta będzie szczególna. Niestety, na albumie zabrakło oryginalnego perkusisty Billa Warda, który ponoć nie może już podołać trudom koncertowania, zastąpił go znany z Rage Against The Machine i Audioslave Brad Wilk.Producentem płyty jest słynny Rick Rubin.
Pierwszym utworem promującym nadchodzący album został "God Is Dead?". Black Sabbath walnął z grubej rury, prowokacyjny tytuł utworu jest cytatem z niemieckiego filozofa Fryderyka Nietzsche, którego podobizna zdobi także okładkę singla. Mroczny tekst, napisany jak za starych dobrych czasów przez basistę Geezera Butlera (notabene praktykującego katolika), traktuje o zwątpieniu we własną wiarę.
Przy pierwszym odsłuchu moja reakcja na "God Is Dead?" była prosta - "ta muzyka brzmi jak stary Black Sabbath". Dopiero po chwili trafiło do mnie, że to rzeczywiście jest Black Sabbath. Muzyka brzmi bardzo surowo, nagranie zostało zrealizowane bez zbędnych upiększeń, bez nakładania wielu kolejnych ścieżek instrumentów w studiu. Według słów Ricka Rubina, na płycie mamy usłyszeć "surowy Sabbath", a nagranie albumu zostało w większości zrealizowane "na żywo". Faktem jest, że "God Is Dead?" brzmi świetnie, riffy są ciężkie i przytłaczające, bas brzmi niesamowicie, Brad Wilk gra jednocześnie klasycznie i z polotem. Utwór jest długi, ma prawie 9 minut, składa się z około 5 minutowej części podstawowej (2 spokojne zwrotki, z przyjebaniem w refrenie), oraz dynamicznej kulminacji, która o dziwo nie zawiera żadnej skomplikowanej solówki, jest tylko krótka melodyjka Iommiego, pod którą szaleje dziką kawalkadą basowych dźwięków Geezer Butler.
Może nie jestem obiektywny, ale podniecam się tą płytą jak dziecko. Black Sabbath słucham od 20 lat, pamiętam jak w 1995 roku przyłaziłem codziennie do sklepu muzycznego w gdańskim Manhattanie pytając, czy jest już płyta "Forbidden", czy jak naciągnąłem ojca na zakup koncertowego "Reunion" zaraz po powrocie z wywiadówki na której musiał przyjąć sporo negatywnych informacji na mój temat. Dla mnie nowa płyta Black Sabbath to święto :)
TEKST ORYGINALNY
Bóg Umarł ?
Zagubiony w ciemnościach
Odpływam od światła
Wiara mojego ojca, mojego brata, mojego stwórcy i zbawiciela
Pomaga mi przetrwać noc
Krew na moim sumieniu
Morderstwo w myślach
W mroku powstaję z grobu, wprost w nadchodzącą zagładę
Teraz moje ciało jest moją świątynią
Krew płynie niepowstrzymanie
Deszcz staje się czerwony
Daj mi wina
Ty zatrzymaj chleb
Głosy dźwięczą w mojej głowie
Czy Bóg naprawdę umarł ?
Czy Bóg umarł ?
Rzeki zła płyną przez umierającą krainę
Pływając w smutku, zabijają, kradną, biorą
Jutra nie będzie, grzesznicy będą potępieni
Z prochu w proch
Nie możesz ekshumować mojej duszy
Komu zaufasz, kiedy korupcja i pożądanie, wiara wszystkich niesprawiedliwych,
Pozostawi cię pustego i niepełnego?
Kiedy ten koszmar minie? Powiedz mi !
Kiedy zdołam opróżnić swoją głowę?
Czy ktoś mi w końcu odpowie?
Czy Bóg naprawdę umarł ?
Aby obronić swoją filozofię
Aż do mojego ostatniego oddechu
Odchodzę od rzeczywistości
W żywą śmierć
Czuję empatię wobec wroga
Aż nadejdzie właściwy moment
Z Bogiem i Szatanem u mego boku
Ciemność stanie się światłem
Patrzę na deszcz
Jak czerwienieje
Daj mi więcej wina !
Nie potrzebuję chleba !
Zagadki które żyją w mojej głowie
Nie wierzę, ze Bóg umarł !
Bóg umarł !
Nie mam gdzie uciec
Nie mam gdzie się schować
Zastanawiam się, czy spotkamy się po drugiej stronie
Czy wierzysz w słowa, zapisane w dobrej księdze?
Czy może to tylko bajka, a Bóg nie żyje?
Bóg umarł !
Nadal głosy w mojej głowie mówią mi, że Bóg umarł
Krew się wylewa, deszcz czerwienieje,
Ja nie wierzę, że Bóg umarł !
Pierwszym utworem promującym nadchodzący album został "God Is Dead?". Black Sabbath walnął z grubej rury, prowokacyjny tytuł utworu jest cytatem z niemieckiego filozofa Fryderyka Nietzsche, którego podobizna zdobi także okładkę singla. Mroczny tekst, napisany jak za starych dobrych czasów przez basistę Geezera Butlera (notabene praktykującego katolika), traktuje o zwątpieniu we własną wiarę.
Przy pierwszym odsłuchu moja reakcja na "God Is Dead?" była prosta - "ta muzyka brzmi jak stary Black Sabbath". Dopiero po chwili trafiło do mnie, że to rzeczywiście jest Black Sabbath. Muzyka brzmi bardzo surowo, nagranie zostało zrealizowane bez zbędnych upiększeń, bez nakładania wielu kolejnych ścieżek instrumentów w studiu. Według słów Ricka Rubina, na płycie mamy usłyszeć "surowy Sabbath", a nagranie albumu zostało w większości zrealizowane "na żywo". Faktem jest, że "God Is Dead?" brzmi świetnie, riffy są ciężkie i przytłaczające, bas brzmi niesamowicie, Brad Wilk gra jednocześnie klasycznie i z polotem. Utwór jest długi, ma prawie 9 minut, składa się z około 5 minutowej części podstawowej (2 spokojne zwrotki, z przyjebaniem w refrenie), oraz dynamicznej kulminacji, która o dziwo nie zawiera żadnej skomplikowanej solówki, jest tylko krótka melodyjka Iommiego, pod którą szaleje dziką kawalkadą basowych dźwięków Geezer Butler.
Może nie jestem obiektywny, ale podniecam się tą płytą jak dziecko. Black Sabbath słucham od 20 lat, pamiętam jak w 1995 roku przyłaziłem codziennie do sklepu muzycznego w gdańskim Manhattanie pytając, czy jest już płyta "Forbidden", czy jak naciągnąłem ojca na zakup koncertowego "Reunion" zaraz po powrocie z wywiadówki na której musiał przyjąć sporo negatywnych informacji na mój temat. Dla mnie nowa płyta Black Sabbath to święto :)
TEKST ORYGINALNY
Bóg Umarł ?
Zagubiony w ciemnościach
Odpływam od światła
Wiara mojego ojca, mojego brata, mojego stwórcy i zbawiciela
Pomaga mi przetrwać noc
Krew na moim sumieniu
Morderstwo w myślach
W mroku powstaję z grobu, wprost w nadchodzącą zagładę
Teraz moje ciało jest moją świątynią
Krew płynie niepowstrzymanie
Deszcz staje się czerwony
Daj mi wina
Ty zatrzymaj chleb
Głosy dźwięczą w mojej głowie
Czy Bóg naprawdę umarł ?
Czy Bóg umarł ?
Rzeki zła płyną przez umierającą krainę
Pływając w smutku, zabijają, kradną, biorą
Jutra nie będzie, grzesznicy będą potępieni
Z prochu w proch
Nie możesz ekshumować mojej duszy
Komu zaufasz, kiedy korupcja i pożądanie, wiara wszystkich niesprawiedliwych,
Pozostawi cię pustego i niepełnego?
Kiedy ten koszmar minie? Powiedz mi !
Kiedy zdołam opróżnić swoją głowę?
Czy ktoś mi w końcu odpowie?
Czy Bóg naprawdę umarł ?
Aby obronić swoją filozofię
Aż do mojego ostatniego oddechu
Odchodzę od rzeczywistości
W żywą śmierć
Czuję empatię wobec wroga
Aż nadejdzie właściwy moment
Z Bogiem i Szatanem u mego boku
Ciemność stanie się światłem
Patrzę na deszcz
Jak czerwienieje
Daj mi więcej wina !
Nie potrzebuję chleba !
Zagadki które żyją w mojej głowie
Nie wierzę, ze Bóg umarł !
Bóg umarł !
Nie mam gdzie uciec
Nie mam gdzie się schować
Zastanawiam się, czy spotkamy się po drugiej stronie
Czy wierzysz w słowa, zapisane w dobrej księdze?
Czy może to tylko bajka, a Bóg nie żyje?
Bóg umarł !
Nadal głosy w mojej głowie mówią mi, że Bóg umarł
Krew się wylewa, deszcz czerwienieje,
Ja nie wierzę, że Bóg umarł !
Subskrybuj:
Posty (Atom)